Istnieję sobie od bólu do bólu. Nie myślę nad tym jak dziś
wyglądam, kogo mijam i co ktoś o mnie myśli. Nie żyję dla siebie. Żyję chyba
tylko dla babci. Nie utrzymuję relacji. Nie rozmawiam z 'rodzicami'. Mijam
wszystko i wszystkich. Nie potrafię dłużej tak żyć. Udawać. Męczy mnie to coraz
bardziej. Boję się wszystkiego dookoła. Osoba, dla której żyję nie sprawia, że
robię to wszystko z miłości. Żyję bo żyję, ale to co robię, robię ze strachu.
Boję się z nią przebywać i boję się przy niej cokolwiek zrobić, powiedzieć i
pomyśleć. Chciałabym od niej uciec, albo zniknąć. Dalej uważam, że nic mnie tu
nie trzyma. Tu, w miejscu gdzie mieszkam i tu, na świecie wśród żywych. Czasem
zastanawiam się jak to jest, że dni odmierzam od migreny do migreny, od
pierwszej do setnej kreski na nadgarstku, od bólu do bólu. Nic innego nie jest
dla mnie dostrzegalne. Trwam w większym lub mniejszym cierpieniu i nie widzę
najmniejszego sensu w najmniejszej rzeczy, która znajduje się w najmniejszej
odległości ode mnie. Straciłam wszystkich. Nie ma przy mnie osoby, która
mogłaby mnie odbudować. Jest coraz ciężej.
~...bo człowiek może wytrzymać tydzień bez picia, dwa tygodnie bez jedzenia, całe lata bez dachu nad głową, ale nie może znieść samotności.
Ciężko jest nie mieć do kogo i po kogo zadzwonić, używać
telefonu tylko do słuchania przytłaczających i drących mordę facetów po 50-ce.
Ciężko jest budzić się po 2 lub 3 godzinach snu ze świadomością, że nikt na
ciebie nie czeka. Ciężko jest żyć samemu, mimo że pragnie się samotności.
W ostatnich dniach żyję z myślą o bezludnej wyspie.
Metaforycznie. Potrzebuję miejsca gdzie nikt nie będzie mnie znał. Gdzie nikt nie
będzie mnie pamiętał ani nigdy mnie nie pozna, gdzie będę mogła żyć dla samej
siebie. Ciężko. Ciężko. Ciężko.
Coraz ciężej.
Jestem coraz niżej.
Bardzo nisko.
I chyba umieram.
Z każdym dniem coraz bardziej.
Bardziej i bardziej.
Nie wiele mnie zostało.
Umieram.
Kawałek po kawałku.
Bezpowrotnie.